Dwa porody. Oba siłami natury. I każdy z nich inny.







Dwa porody. Dwa naturalne i dwa jak bardzo różne. 




W dzisijeszmy wpisie troche prywaty i bardzo osobisty wpis. Ostatnio coś mnie naszło, by pisać do szuflady po czym bardzo szybko zaświtało, że przecież mogę pisać tutaj nie tylko dla siebie. Wracając jednak do tematu. Poród. Dla tej, która jeszcze nie rodziła coś co zupełnie wydaje się być obce, trudne, ciężkie i przyprawa o ból głowy na myśl o bólu jaki może przy tym towarzyszyć. Oj tam ból, kiedyś myslałam, do wytrzymania-myślałam, do przeżycia-myślałam. No bo tak, nie ma chyba niczego bardziej fajniejszego, niż pomęczyć się odrobinę i zobaczyć istotkę, która mieszkała w naszym brzuchu w rzeczywistości. No prawda? Czy nie? Ależ oczywiście, że prawda! Wiem, wiem wymądrzam się, ale tak jest i będzie. Co by się nie działo na sali porodowej. Moje historie są dwie. Dwie bardzo róże. 



Cofnijmy się trochę w czasie. Mamy rok 2011r a dokładnie przełom listopada i grudnia.

Mój lekarz każe mi iść położyć się do szpitala na dwa tygodnie przed wskazanym terminem. Pierwszy taki długi pobyt w szpitalu. Jejku jak ja to wytrzymam- psychicznie. Bo chyba na nikogo nie robi dobrego wrażenia leżenie i czekanie w czterech ścianach szpitala. Książki, laptop i telefon(wtedy jeszcze bez dostępu do internetu) jak ja mogłam tak żyć?! O ile pierwszy tydzień zniosłam bez żadnego gadania i marudzenia. O tyle ten drugi tydzień był fatalny. Płakałam prawie codziennie, że chce wyjść, żeby już coś zrobili bo chce już urodzić. Trułam mojemu mężowi, żeby coś zrobił. A to przecież nie on ma decydować tylko lekarz. Chwilą „relaksu” była transmisja KSW wówczas nadawana jeszcze normalnie bez płacenia. Pomijam płacenie 2zł za szpitalny telewizor. To była odskocznia, która otarła moje codzienne łzy. To był albo 26 albo 27 listopad. No mniejsza o datę. W każdym razie dziewczyny, które ze mną tam leżały oglądały razem ze mną. 

Planowany termin wg USG 4 grudnia. 1 grudnia badania. I tekst Pani ordynator, że jak nic się nie ruszy to czekamy do 16. Po moim trupie sobie myślę i mówię do mojego synka, że ma wychodzić z brzucha 4. 2 grudnia ta sama Pani ordynator zaleciła „preindukcje” porodu. Wkładając mi do szyjki macicy jakiś masakrycznie zimny żel. Jej słowa. Jak jesteś w terminie to zacznie się coś dziać, jak nie to czekamy…. Kazała leżeć. Godzina 8 rano bóle jakich mało. Masakra. Myślałam, że to już. Podłączyli pod KTG i kazali dalej leżeć. Mój Boże… Ileż można w bólu leżeć. Skurcze regularne, brak rozwarcia. Czekamy. Aha, zakaz jedzenia, picia do póki nie urodzę. Chyba żart. Telefon do męża, że już się zaczęło. Tak cały Boży dzień. KTG, badania, masowanie szyjki, badanie, jakiś zastrzyk przeciwbólowy, chodzenie pod prysznic. Wieczorny obchód i nic, czekamy. Na szczęście wszystko było często monitorowane KTG ale maluszek wyjść jeszcze nie chciał. 20:30 mój maż wychodzi do domu w razie co jest pod telefonem. Ja dostaję jakaś kroplówkę, do dziś nie wiem co to było ale w minutę wyleciało do żył. Wyprowadzam męża i czuję, że leje się ze mnie. O fuck. nigdzie nie idziesz, chyba, że na porodówkę. Bo wody odeszły. znieczulenie, oddychanie, ćwiczenie na piłce, 4 parcia i Adaś na świecie. Pomyślałam ufff,,,, w końcu udało się. Adaś już jest! godzina 00:50. W wypisie ujrzałam czas porodu_3,5 godziny. Ciekawe jak oni to liczą, jak ja w bólach leżałam od 8 rano. No ale koniec końców udało się. I 5 lat nie wiadomo kiedy zleciało!





Rok 2016. Styczeń. Data porodu wg USG 21 stycznia. Ten sam lekarz, również każe położyć się dużo szybciej do szpitala. Ja jednak twierdzę, że tym razem pójdę nieco później. Tzn na chwilę przed datą porodu. Pojawiłam się 18 na izbie przyjęć po 19 godzinie. Nikogo do przyjęcia tylko ja jedna. Szybko zrobili usg, badanie i połozyli. Na odział nie ten, gdzie leżałam 5 lat letmu, tylko inny. Tam to już po sąsiedzku porodówka. Znowu mój płacz, że ja tam nie chciałam, że chciałam piętro niżej. Lament i stres, bo przecież Adaś w domu na mnie czeka. Eh… To był poniedziałek. Wtorek rano, badania, usg. Mówią mi, że jutro najpóźniej po jutrze urodzę bo mam za mało wód płodowych. Kiedy i gdzie one popłynęły do dziś nie wiem.  I jeszcze dziś będą robić preindukcje. Już na samą myśl miałam dreszcze, jak pomyślałam o tym żelu. Jak się potem okazało, żelu na tym piętrze nie praktykują bo nie działa za dobrze. Powoduje tylko bóle a nie robi rozwarcia. Serio? Teraz to i ja to wiem.  Założymy pani cewnik foleya. A cóż to za ustrojstwo? To taki balonik napełniony ok 60 ml wody, który będzie powodował rozwarcie. Musi Pani z tym tylko chodzić. On zrobi resztę. Ok pomyslałam. Samo nałożenie nie należało do tych przyjemnych. Miałam go w sobie do rana. Nad 4 rano obudziły mnie w miarę regularne skurcze. Już wiedziałam, że to będzie teraz. Telefon do męża, że już. Wszystko monitorowało KTG. U malusza ok, pytanie położnej o znieczulenie. Powiem, tak miałam ochotę zrezygnować ale w ostatniej chwili zdecydowałam się na tak. Kiedy znieczulenie zaczęło działać mogłam się dosłownie zdrzemnąć. Nie trwało to za długo ale chwila „odpoczynku” była. 

Na pierwszy poród i jego cały przebieg nie narzekałam. Wydawało mi się, że jest ok. Bo tak w sumie było. Ale porównując oba to ten drugi był o niebo lepszy. 

Co mogło mieć na to wpływ? 

Wg mnie to podejście do pacjentki, czyli mnie. Pierwszym razem, żel który we mnie włożyli powodował duży ból, zero rozwarcia. Musiałam się męczyć. Za drugim cewnik nie był aż taki tragiczny, skurcze były regularne i w trakcie robiło się rozwarcie. Po drugie położna. Przy pierwszym miałam taką, że gdyby nie fakt, że mąż jest przy mnie jest to nie wiem… choć może to tylko moje odczucia, ale wiesz pierwsze wrażenie jest najważniejsze. Teraz miałam taką, która wszystko tak dokładnie mi mówiła, kiedy i co mam robić, że nim się obejrzałam to Leo był na świecie. Pamiętam jak bóle parte przyszły o 9:30 i słowa położnej tak zaraz zrobimy, że do 10 twój synek będzie już pod drugiej stronie brzucha. Tylko dobrze słuchaj tego co mówię. I tak też się stało. 9:53 Leo na świecie. 

Być może przy drugim porodzie człowiek tez inaczej psychicznie podchodzi, choć muszę przyznać się bez bicia, że bałam się dużo bardziej niż za pierwszym. Wiedziałam co mnie czeka i chyba stąd ten strach. A dziś mój Leo ma skończone 9 mc i zastanawiam się kiedy to zleciało?  A jak to było z waszymi porodami?! 

Pozdrawiam 

Komentarze

instagram